środa, 26 sierpnia 2015

Vampire Paradise

Czasami człowiek sądzi, że ujrzał już swój własny raj, choć nie ma pojęcia jak on wygląda, ale spotyka kogoś, dzięki komu dowiaduje się, że ten raj rzeczywiście nie istnieje, a jest jedynie wytworem wyobraźni.
Krajobraz wokół zapierał dech w piersi Alverty. Wyblakłe róże były dosłownie wszędzie, nie tylko wokół bramy. Słońce tylko miejscami przedzierało się przez grubą zasłonę drzew, które opadały liśćmi w dół. Na ziemi niekiedy pojawiały się fioletowe kwiatki, których Alverta nigdy wcześniej nie widziała. Z jej twarzy ani na chwilę nie zniknął uśmiech, a dusza skakała z radości, zachwycając się tym miejscem. Trafiła tu przez przypadek, zaraz po tym jak uciekła sprzed ołtarza, gdzie wszyscy wymagali od niej jednej, tak bardzo ważnej odpowiedzi. Biegła między drzewami, nie zdając sobie sprawy z tego, w jakie miejsce trafi.
Alverta w długiej, białej sukni teraz spacerowała po przebłoconej ścieżce, która zaprowadziła ją wprost do dużej, mosiężnej bramy pokrytej zaroślami, starymi i wyblakłymi już różami oraz liśćmi, które z niewyjaśnionego powodu wciąż się na niej trzymały, mimo że kruszyły się pod wpływem dotyku Alverty. Z szerokim uśmiechem i wyraźnie zarysowanym zdumieniem podeszła bliżej i wyciągnęła prawą rękę przed siebie, upuszczając dotąd czystą suknię w dół. Teraz jej końce pokryte były błotem, ale dziewczyna w ogóle się tym nie przejmowała. Całą swoją uwagę skupiła na pięknym krajobrazie, znajdującym się tuż za bramą. Delikatnie dotknęła bramę, starając się zrobić to w powietrzu, ale ona ustąpiła i otworzyła się przed nią, zupełnie jakby sterowana była przez jakiegoś człowieka, który od kilku minut się jej przyglądał. Ciekawskim spojrzeniem rozejrzała się dookoła, ale nie dostrzegła żadnej kamery. Nikt jej nie obserwował, była sama pośród ciemności i pięknego gąszczu drzew. Niepewnie postawiła jedną nogę za bramą, tylko po to, by potem ją cofnąć.
– Alverto. – Usłyszała nieznajomy głos wypowiadający jej imię.
Dziewczyna wzdrygnęła się i potarła ramiona, na których chwilę temu poczuła zimny wiatr otulający jej ciało. Ponownie się rozejrzała, ale znów nic nie dostrzegła. Utkwiła swój wzrok w bramie, która wciąż była otwarta, ale kolor oplatających ją róż uległ zmianie. Teraz nie wyglądały na takie, które przeżyły już swoje życie i zwiędły. Miały piękny błękity kolor, co doprowadziło Alvertę do tego, że kucnęła i chwyciła jedną z nich między dłonie. Przez dłuższy czas po prostu się jej przyglądała, po czym zerwała i wstała. W ciągu kilku sekund róża ponownie zmieniła swój kolor, teraz była pastelowo fioletowa, a jej końce zdobiły się złotem.
Alverta spojrzała przed siebie i opuściła prawą dłoń, aby nieco unieść zabrudzoną suknię. Powoli przeszła przez bramę, która od razu się za nią zamknęła. Odwróciła się, nie dowierzając temu, co się właśnie działo. Wszystkie drzewa nagle ożyły i żadne z nich już dłużej nie zwisało gałęziami w dół. Różyczki przybrały przeróżne kolory, a niektóre miały nawet dodatek w postaci brokatu. Między drzewami biegały wiewiórki, choć ich kolor mógł mylić, ponieważ nie były zwyczajnie brązowe, lecz bordowe. Alverta w całym swoim życiu nigdy nie widziała czegoś równie pięknego jak to miejsce, które jednocześnie było przerażające. W błękitnej rzeczce znajdującej się po lewej stronie na powierzchni unosiły się jakieś uśmiechnięte twarze kobiet, choć Alverta wmawiała sobie, że są to tylko maski i wcale do niej nie mrugają, a ich usta nie poruszają się. Każda z nich miała piękny, unikatowy makijaż, który tylko dodawał im uroku. Powoli szła przed siebie, zastanawiając się, gdzie zaprowadzi ją ścieżka.
– Nie bój się.
Ponownie usłyszała ten sam głos, ale tym razem rozbrzmiał bliżej jej ucha, powodując, że na jej ciele pojawiły się dreszcze. Róża trzymana w jej dłoni zwiędła, więc Alverta wrzuciła ją do rzeki, uważnie przyglądając się jak zmienia jej kolor na fioletowy. Nawet nie spostrzegła jak jej ubiór również się zmienił. Teraz nie miała na sobie przepięknej białej sukni, lecz bajkowo niebieską sukienkę, sięgającą zaledwie do kolan. Przy dole była rozkloszowana, a jej talię ściskał gorset, który idealnie uwidocznił piersi. Gdzieniegdzie pojawiały się czerwone przebłyski, ale tylko w mocnym świetle słońca. Alverta przeszła kolejnych kilka kroków, dopóki nie zauważyła zwisającego na gałęziach lustra. Zbliżyła się do niego, uważnie przyglądając się swojemu odbiciu. Zniknęła piękna fryzura, którą specjalnie dla niej zrobiła matka. Teraz jej włosy splecione były w delikatnego warkocza, zakończonego niebieską kokardką. Makijaż również był inny, bardziej mroczny i pasujący do krajobrazu. Alverta szeroko się uśmiechnęła i zrobiła kilka obrotów, wciąż nie mogąc uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Maximo przyglądał się dziewczynie zza drzewa, podczas gdy ona zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest obserwowana. Zatraciła się w świecie pełnym magii i piękna, choć ten świat wcale nie był taki piękny. Gdyby tylko umiała spojrzeć na niego z innej perspektywy; z tej, którą patrzy Maximo. Wtedy dowiedziałaby się, że nic w tym miejscu nie jest kolorowe, lecz czarne z drobnymi elementami krwistej czerwieni. Rzeczka wcale nie była błękitna, jej kolor ani trochę nie przypominał tego odcienia. Naznaczona była krwią, tak jak wszystkie inne elementy tego miejsca. Twarze unoszące się na powierzchni nie uśmiechały się. Cierpiały katusze przez to, że ich dusze zostały skazane na wieczne potępienie, a ciała odcięte i spalone.
– Chodź ze mną – szepnął, przelatując nad głową Alverty, kiedy zaczął się niecierpliwić. Dziewczyna zadrżała, ale uśmiech z jej twarzy nie zniknął ani na sekundę.
Alverta ruszyła dalej ścieżką, rozglądając się dookoła. Z każdym kolejnym krokiem odkrywała coraz piękniejszy widok, a rzeczka już jej nie interesowała. Była tylko jednym z wielu elementów kreujących to piękno. Minęła średniej wielkości wodospad, z którego wraz z wodą spadały pomarańczowe stokrotki, a skały wokół ani trochę nie przypominały normalnych skał. Były zaokrąglone i o fioletowej barwie. Udało jej się w końcu wyjść poza strefę gąszczu drzew i wreszcie ujrzała niebo. Mimo że nie padało, tęcza była jedynym zjawiskiem, które je przecinało wraz ze słońcem. Nie było ani jednej chmury... nie było ich na niebie, ponieważ unosiły się trochę nad głową. Kiedy Alverta wyciągnęła rękę, dotknęła miękki puch.
– Gdzie ja jestem? – szepnęła, nie potrafiąc powstrzymać swojej radości na widok pięknego zamku stojącego kawałek przed nią, jednak dla Maxima było to zwykłe więzienie, którego okna na zawsze zostały zabite deskami.
Cedric nie mógł już dłużej przyglądać się udręce przyjaciela, więc postanowił się zabawić. Zupełnie bez powodu zmaterializował się przed Alvertą, sprawiając, że dziewczyna zaczęła głośno krzyczeć, ale zaraz potem jej śmiech zapełnił przestrzeń, kiedy zrozumiała, że to tylko klaun. Cedricowi nie było do śmiechu. Nie potrafił zrozumieć, czemu dziewczyna na jego widok zaczęła się śmiać. Otworzył usta i zbliżył zęby do jej szyi, ale wtedy śmiech stał się jeszcze głośniejszy i bardziej irytujący.
– Ona ma swoje wizje – syknął Maximo, kiedy pojawił się obok dwójki obcych ludzi.
– Więc nie widzi tego, co my?
– Nie, baranie! Więc możesz już sobie darować.
Maximo położył dłoń na ramieniu przyjaciela, a wtedy ten odsunął się od nich, więc Alverta mogła wreszcie przyjrzeć się osobie, która ją uratowała. Według niej Maximo wyglądał na całkiem normalnego chłopaka, jednak jego oczy mówiły coś innego. Były mocno czerwone, przez co sprawiały wrażenie jakby zaraz miała się polać z nich krew.
– Masz tak dużo kolczyków – szepnęła, powstrzymując się przed dotknięciem jego twarzy w miejscu, w którym kolczyk przecinał usta. – Jak to możliwe?
– Nie mam ani jednego kolczyka.
Jego oschły ton wcale nie robił na dziewczynie jakiegoś szczególnego wrażenia. Była już do tego przyzwyczajona. Doskonale wiedziała, że chłopacy tacy, jak on nie umieją się grzecznie wyrażać, więc postanowiła nie zawracać sobie nim głowy. Powoli, z głową uniesioną ku górze, kierowała się w stronę białego zamku. Kiedy stała przed wejściem zastanawiając się, czy aby na pewno powinna tam zajrzeć, drzwi otworzyły się przed nią, zupełnie tak, jak wcześniej brama.
– Jeśli tam wejdziesz, prawdopodobnie już nigdy nie wyjdziesz jako człowiek – ostrzegł ją Cedric, jednak było już za późno.
W ciągu kilku sekund wszystko się zmieniło. Jeszcze zanim Alverta weszła od środka, była w stanie zobaczyć wspaniale urządzone wnętrze z pastelowymi ścianami i obrazami pasującymi do wystroju. Pierwszy krok sprawił, że ściany stały się krwisto czerwone. Po drugim zniknęły obrazy, a po trzecim pojawiły się okna zabite deskami. Zniknęły piękne, nowe meble i zastąpiły je stare szafy, na których zaczepiona była pajęczyna. Drzwi z trzaskiem się zamknęły i nie było już szansy na powrót. Alverta już dłużej nie miała na sobie tej samej sukienki. Teraz jej gorset był znacznie ciaśniejszy, dół sięgał do samego końca, a kolor przypominał ten sam odcień, który pokrywał oczy Maxima. Zdobiły ją koronkowe dodatki, o których Alverta uczyła się na lekcjach sztuki. Doskonale wiedziała, że miała na sobie elementy stroju groteskowego. Jedynie jej warkocz wciąż luźno opadał na prawe ramię. Makijaż również stał się nieco mroczniejszy, jeszcze bardziej niż przedtem. Teraz Alverta spoglądała na rzeczy w ten sam sposób co Cedric i Maximo.
– Ostrzegałem – zadrwił Cedric, gdy ponownie się zmaterializował przed Alvertą.
– Kim jesteś?
– Zostaw ją w spokoju – rozkazał Maximo. Chłopak westchnął i zniknął, pozostawiając po sobie jedynie unoszący się dym.
– Co to za miejsce? – zapytała, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu jakiejś wskazówki.
– Chodź za mną – szepnął, odwracając się, aby bezpiecznie wejść po schodach.
Alverta przez chwilę walczyła sama ze sobą, ale ostatecznie zdecydowała się pójść za nieznajomym, który nie zrobił na niej dobrego wrażenia. Ostrożnie stawiała kolejne kroki na starych schodach, które skrzypiały za każdym razem, gdy poczuły ciężar jej ciała. Maximo zaprowadził ją do wielkiej sali balowej, w której na podeście rozstawione były samogrające instrumenty, a przed mikrofonem stał jakiś cień. Alverta postanowiła skupić się na tej postaci i wtedy dostrzegła jego bladą twarz, czerwone oczy i zęby, które nie przypominały ludzkich zębów. Marquis zniknął, kiedy mrugnęła.
– Widzisz, Alverto, rzeczy, które widziałaś, nie wyglądały prawdziwie. – Maximo wzruszył ramionami i przemieścił się na drugą stronę sali, gdzie chwycił małe jabłko i wgryzł się w nie. – Wszystko dzieje się w głowie. Ona tworzy krajobrazy, które chcemy widzieć, a kiedy napotyka przeszkody, przestaje ingerować w rzeczywistość. To nie twoja wina, że się nabrałaś i szczerze mówiąc nie jesteś jedyna. Wszyscy tu utknęliśmy z tego samego powodu i muszę przyznać, że oprócz mnie, został jeszcze tylko Cedric, którego już poznałaś i Marquis, który udał się teraz na swoją codzienną drzemkę, więc nie wróci zbyt szybko.
– O czym ty gadasz?! – wrzasnęła, zwalając kieliszek ze stołu. Jego cała zawartość wylała się na podłogę, ale po dwóch sekundach nie było już żadnego śladu.
– To co widziałaś nie istnieje! Raj nie istnieje! – krzyknął, pojawiając się naprzeciwko Alverty. – Istnieje tylko jego marna imitacja i lepiej to zrozum, bo utknęłaś tu do końca swojego popieprzonego życia, więc czy tego chcesz, czy nie, mam zamiar zmienić cię w jedną z nas, póki nie zrobi tego Cedric!
Maximo nie wahał się nawet przez minutę. Jego usta od razu odnalazły szyję Alverty, po czym zębami wpił się w nią, sprawiając, że dziewczyna zaczęła głośno krzyczeć i szarpać się, jednak jej dłonie w szybkim tempie zostały obezwładnione, kiedy bezsilnie opadła na kolana. Maximo stał naprzeciwko niej, ocierając nadgarstkiem usta.
– Smakujesz tak dobrze – szepnął, oblizując pozostałości krwi na wargach. – Cieszę się, że to ja miałem ten zaszczyt – dodał po chwili, po czym opuścił pomieszczenie, pozostawiając dziewczynę na podłodze, z ogromnym mętlikiem w głowie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Mrs. Punk