6 lat po wydarzeniach ze „Znajdź mnie, R”, Warszawa.
Patrzę na trzymaną w ręce fotografię zabójczo przystojnego mężczyzny o kwadratowej męskiej szczęce i sylwetce modela. Ujęcie z ukrycia ukazuje moment gdy bohater mojego zadania dyskretnie przemyka się ciemnymi ulicami, oświetlonymi sztucznym blaskiem neonów i lamp stolicy. Tego wieczoru kieruje się właśnie w stronę jednego z modniejszych warszawskich klubów. Pojawia się tam od czasu do czasu, ale tylko na godzinę, czy dwie. Później nagle znika. Rozpływa się niczym cień, gdy za horyzont opada ostatni promyk słońca.
Mężczyzna co paręnaście kroków uważnie ogląda się za siebie sprawdzając, czy nikt go nie śledzi. Nasłuchuje, czy za rogiem nie czai się wróg, nim odważy się minąć krawędź kolejnego budynku. Jest niezwykle czujny i niebezpieczny, jednak nie takie wyzwania dostawałam od mojego przełożonego. Trafiła kosa na kamień. Ten krwiopijca długo nie pożyje, o ile jego wampirzą egzystencję w ogóle można uważać za jakąkolwiek formę życia.
- Masz dwa dni żeby się przygotować. To chodzące truchło ma zniknąć z powierzchni ziemi w ten piątek, rozumiesz?- burczy do mnie Szczerba, mój pracodawca i zleceniodawca w jednym.
Nie znałam jego prawdziwego imienia i nazwiska. Nie wiedziałam gdzie mieszaka, czy ma jakąś rodzinę. Nie miałam zielonego pojęcia co robi poza wynajdywaniem dla mnie i paru innych osób kolejnych zadań związanych z eliminowaniem ponadnaturalnych przestępców i innych nieśmiertelnych popaprańców. Miałam wrażenie, że Szczerba urodził się, wychował i zapewne umrze w ciemnej, obskurnej piwnicy jednej z podrzędnych szarych kamienic jakich wiele, która służyła mu za coś w rodzaju biura.
W odpowiedzi jedynie mówię pod nosem, że oczywiście wszystko zrozumiałe, z resztą jak zawsze. Zbieram manatki i kieruję się do wyjścia. Już mam zamykać drzwi, gdy szef odzywa się nieco cieplejszym tonem:
- Uważaj na siebie, Rena. Ta sztuka to niezłe ziółko, jeszcze może spróbować wykręcić ci jakiś numer. A, i weź ze sobą Berta. Na obstawę i żeby miał w końcu coś do roboty, mam go serdecznie dość, ciągle się tu plącze.
Kiwam głową, ale nie odzywam się ani słowem. Szczerba zakłada dłonie na obfitym brzuchu i spuszcza wzrok na blat biurka. Gdy zamykam za sobą drzwi, mężczyzna już zupełnie pochłonięty jest czytaniem sterty nowych dokumentów- dziwnych, zaskakujących zgonów, nierozwiązanych spraw tajemniczych zniknięć i wielu, wielu innych papierów, dostarczonych tu przez naszego człowieka- łącznika z t r a d y c y j n ą policją.
Wychodzę po odrapanych schodach na ulicę Warszawy. Jest chłodny, listopadowy dzień. Zapinam skórzaną kurtkę aż po szyję. Pod materiałem na żebrach czuję twardą kopertę z plikiem fotografii i paroma dokumentami, które mają mi pomóc przygotować się do wykonania zlecenia. Wsiadam na swój motocykl, odpalam i ruszam z piskiem opon. Zostawiam za sobą czarną pręgę na asfalcie i zapach palonej gumy.
Od razu kieruję się do centrum miasta, na Żoliborz, gdzie mieszka mój wieloletni przyjaciel Bert. Znamy się jak łyse konie. Przeszliśmy razem tyle, że w ogóle nie ma o czym mówić. Nasz staż jako kumpli do grobowej deski po prostu zwala z nóg, a notowaniami i kwalifikacjami w prywatnej i tajnej tabeli wyników duetów po prostu czeszemy konkurencję, jak także tych, których nam zlecono na sto pięć procent. Skuteczność wciąż rośnie choć nikt nie wie jakim cudem. A w gruncie rzeczy to dzięki Bertowi tu trafiłam.
Mój przyjaciel zapewnił mnie, że jeśli skończę ładnie i grzecznie studia na wydziale kryminologii to załatwi mi miłą posadę. Skończyłam studia w wyróżnieniem i trzema stypendiami i, tak jak obiecał chłopak, pracę dostałam niemal od zaraz. I muszę powiedzieć, że wcale nie narzekam. Oczywiście ryzyko zawodowe istnieje, ale jak na razie żadna kanalia nie była w stanie zbliżyć się do mnie nawet na tyle, by drasnąć mnie choćby swoim wadliwym uzębieniem. Ani jednej ryski. Tak jak już wspominałam ponad sto procent skuteczności.
Staję przed drzwiami z mosiężną, nieco przekrzywioną 8 i dzwonię energicznie. Chwilę później w drzwiach pojawia się najpierw nieogolona twarz o zaspanych oczach, a później i cała postać Bertranda. Bertranda w samych majtkach w błękitne kropki. Taki widok to dla mnie nie pierwszyzna. Mój przyjaciel rzadko kiedy wstawał przed dwunastą. A tego dnia odwiedziłam go trochę przed jedenastą, więc zrobiłam biedakowi pobudkę.
Bez słowa wpuszcza mnie do środka i od razu człapie całkowicie nieprzytomny zaparzyć sobie litrowy kubek mocnej, czarnej kawy. Siadam na jednym z dwóch krzeseł w kuchni i cierpliwie czekam, aż chłopak ogarnie się na tyle, by być w stanie zrozumieć, co do niego mówię. Wyrabia się w zaskakującym dla niego tempie dwudziestu ośmiu minut i czterech sekund.
- Masz coś dla mnie?- pyta już zupełnie ożywiony, pachnący znajomą mieszanką kofeiny i wody po goleniu.
- Dla nas- poprawiam go od razu, rozkładając plik fotografii i innych papierów, które dostałam dzisiaj od Szczerby.- Za dwa dni mamy zlikwidować tego pijawę. W sensie zadanie jest moje, ale szefu zażyczył sobie ciebie na tyły dla mnie, bo podobno trochę go napastujesz ostatnio. Widać urlop ci nie służy.
- Pewnie, że nie służy!- wykrzykuje Bert wzburzony.- To nie są wakacje. To jest zwykła zsyłka! Tamta suka tylko mnie drasnęła, a on już robi z tego niewiadomo jakie jasełka. Szkoda, że nie wysłał mnie do sanatorium, łaskawca się znalazł. Skretyniały…
- Dobra, dobra- hamuję jego gorące zapędy. Z jednej strony chce mi się śmiać, że Szczerba odwołał Berta, bo jakaś ześwirowana wampirzyca dziabnęła go lekko paznokciem po szyi, ale z drugiej czuje gorzki smak w ustach na samą myśl, jak niewiele wtedy brakowało.- Masz, zerknij na jego kartotekę. Trochę mu się tego nazbierało. Cholerny recydywista.
Nasz gustujący w krwi przyjaciel w tym stuleciu podawał się już za dziewięć różnych osób, ale obecnie nazywa się Ulrich Reinhard, ma dwadzieścia sześć lata i z pochodzenia jest Niemcem. Pracuje jako doradca finansowy, całkiem dobrze mu się powodzi, mieszka na przedmieściach w wynajmowanym apartamencie. Rodziny brak. Cóż, rodzeństwa nie ma, a rodzice zmarli podobno pięć lat temu, jednak to oczywiste, że tak naprawdę staruszków nie ma na tym Podole łez już nieco dłużej… Ulrich jako taki ma zupełnie czystą kartotekę, nie uświadczysz nawet jednego mandatu za przekroczenie prędkości, czy przejazd na cholernym czerwonym świetle.
I tu zabawa się rozkręca, ponieważ o ile „przykrywka Reinhard” jest przykładnym obywatelem Rzeczypospolitej Polski o tyle krwiopijca ukrywający się pod maską Ulricha ma aż za dużo energii do wykorzystania i można by rzec, że trochę się nudzi…
- Ta kanalia ma całkiem niezłe portfolio. W Warszawie siedzi od powiedzmy pięciu lat, a udowodnione ma dwadzieścia zabójstw, przy czym piętnastu zwłok nie udało się odleźć, ale za każdym razem ślady prowadzą do niego. Wcześniej wcale nie był grzecznym chłopcem, a wzmianki o nim sięgają… siedemnastego wieku. W Chinach. Ech, Ulrich, Ulrich i po co ci to było?- wzdycha Bert, odkładając dokumenty z dokładnymi opisami każdej popełnionej przez pijawę zbrodni.
No właśnie, po co mu to było? Teraz ma na karku nas. I w piątek wybiją dla niego ostatnie dzwony. Ale teraz czas by się przygotować do akcji. Zdejmę go szybko i tak, żeby nie pobrudzić sobie ubrania. Tutaj nie ma miejsca na amatorszczyznę. To ma być w pełni profesjonalna likwidacja.
Dwa dni później. Piątek.
Stoję w ciemnej kuchni swojego mieszkania. W milczeniu wpatruję się w zegar nad drzwiami. Jest godzina dwudziesta druga pięćdziesiąt trzy. Za dwie minuty ma przyjść Bert z potrzebnymi rzeczami. Za siedem minut wychodzimy na polowanie…
Słyszę ciche pukanie i idę otworzyć. Mój przyjaciel wślizguje się do środka niczym cień. Jest ubrany cały na czarno, a jego brązowe włosy opadają lekko na jasne oczy, przysłaniając spojrzenie. Mija mnie bez słowa i wchodzi głębiej. Jest zupełnie skoncentrowany na akcji. Czujny i gotowy na każdą sytuację. Z kieszeni kurtki wyjmuje dwie strzykawki, w których połyskuje krwista czerwień. Podaje mi jedną z nich i odwija rękaw aż do zgięcia łokcia. Klepie się lekko po skórze, a niebieskawa, pulsująca delikatnie żyła robi się widoczniejsza. Bez zbędnych ceregieli Bert wbija w skórę igłę i naciska tłoczek, a ciemny płyn dostaje się do jego organizmu. Nie lubiłam tej czynności, ale była ona niezbędna, aby wampir nie mógł wyczuć, że jesteśmy ludźmi.
Zaciskam zęby i wbijam igłę. W żyłach czuję chłód, gdy symulacja wampirzego genu dostaje się do krwi. Przez chwilę kręci mi się niebezpiecznie w głowie, a nagły skurcz ścina wszystkie mięśnie. Wzdrygam się i wiem, że już po wszystkim. Na kilka godzin moja zewnętrzna powłoka, jak i część umysłu oraz zmysły będą symulować wampiryzm, tak iż żaden krwiopijca nie wyczuje we mnie ludzkiego zapachu ani niczego podejrzanego. Moje serce stanęło, tak jakbym nacisnęła pauzę.
Efekt utrzymuje się tylko przez najbliższe sześć godzin, a potem człowiek musi dochodzić do siebie przez przynajmniej tydzień, zwijając się z bólu, gdy serce nie nadąża z pompowaniem zaległej krwi. Uczucie nie należy do przyjemnych, ale jest warto, Szczerba płaci hojnie, no i w tej pracy masz o wiele dłuższe chorobowe.
Bert podaje mi tuzin zaostrzonych, nasączonych łatwopalną substancją kołków. Część z nich od razu ładuję sprawną ręką do mojego pistoletu, który zawsze trzymam w szafce kuchennej, zaraz obok talerzy. Część chowam do kieszeni szarej bluzy. Patrzę na zegar nad naszymi głowami. Dwudziesta druga pięćdziesiąt dziewięć. Zarzucam na głowę głęboki kaptur. Bert strzela głośno kostkami pięści. Wychodzimy.
Znaleźć naszego wampirka wcale nie jest trudno. Zjawia się równo o przewidzianej porze, jakbyśmy byli umówieni na randkę. Z ukrycia patrzymy jak wchodzi do klubu, czekamy parę minut i Bertrand idzie w jego ślady.
- Uważaj na siebie, Arena- szepcze na odchodnym, używając mojego przezwiska.
- Ty też się pilnuj-odpowiadam, ale on już się nie odwraca. Pod kurtką ma naładowaną broń. Jestem pewna, że sobie poradzi.
Zostaję jeszcze jakiś czas w cieniu. Podzieliliśmy się zadaniami. Mój przyjaciel ma przypilnować Reinharda, żeby ten się nie wymknął, a gdyby coś było nie tak, Bert ma mnie zawiadomić. Ja natomiast mam pójść prosto do wampirzej meliny, gdzie zawsze wybiera się ten, gdy zabawi już chwilę w ludzkim towarzystwie.
Mały pub o paranormalnej klienteli mieścił się tylko parę ulic dalej w ciasnym zaułku. Jeśli ktoś nie miał interesu tam trafić, nie było takiej możliwości, że przestąpi próg tego przybytku. Trzeba było być wtajemniczonym. Trzeba było być wampirem. Albo przynajmniej chwilowo zaliczać się do ich gatunku…
Spoglądam na lewy przegub, by sprawdzić godzinę. Jest trzy minuty po północy. Muszę się zbierać. Naciągam mocniej kaptur na głowę, sprawdzam, czy pistolet nie wystaje mi zza skraja bluzy i podnoszę się z kucek. Szybkim krokiem przechodzę na drugą stronę ulicy, dwie minuty i już stoję pod pubem. Zaciskam szczeki i wchodzę po wąskich schodkach do środka.
Wewnątrz panuje niemal nieprzenikniony mrok, jednak ciemność w niczym mi nie przeszkadza. Symulacja wampirzego genu płynąca w moich żyłach pozwala mi doskonale widzieć w takich warunkach. Wodzę oczami po twarzach tu obecnych. Siedzą w mrocznych kątach ze szklanymi kieliszkami, w których leniwie krzepnie krew. Czuję jej metaliczny, słodki zapach. Jest w nim coś pociągającego, ale nie na tyle, by osłabić moją czujność. Zamykam za sobą drzwi i przechodzę w głąb lokalu. Nikt nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Dla nich jestem tylko kolejnym wampirem, takim jak oni, przybyłym tu po to, żeby napić się czegoś dobrego w bardziej cywilizowany sposób. Podchodzę do baru i zamawiam AB. To ta najsłodsza.
Przez chwilę wodzę oczami po stolikach. W końcu dostrzegam ten, który szukałam. Biorę w dłoń szklankę i podchodzę do większego, prostokątnego stołu za barem. Siedzący przy nim krwiopijcy grają w karty. Właśnie zaczynają kolejną rundę. Przysiadam się bez słowa. Dostaję osiem kart. Jeden z wampirów warczy w moim kierunku nazwę gry. To chyba jakiś rodzaj pokera, zorientuję się w trakcie.
Gram. Wykładam na środek stołu kolejne karty. Idzie mi całkiem dobrze. W pewnym momencie pijawa obok mnie proponuje cygaro. Przyjmuje je bez mrugnięcia okiem. Inny daje mi ogień. Gram dalej. Na czoło wciąż mam nasunięty kaptur. Wtapiam się w tło, jednocześnie nie dając o sobie zapomnieć tym wokół mnie. Mija trochę czasu i drzwi do baru znów się uchylają. Zerkam w tamtą stronę, by przekonać się, kto zaszczycił nas swoją obecnością. Uśmiecham się leniwie. Ach, to tylko ty Ulrichu Reinhardzie!
Obserwuję jak podchodzi do barmana i zamawia swój ulubiony rodzaj krwi. Rh+, doskonały wybór. A teraz podejdź tu z łaski swojej. No chodź, trzymam dla ciebie miejsce… Patrzę na niego tak intensywnie, że w końcu odwraca się w moją stronę i nasze spojrzenia się spotykają. Odchylam nieco kaptur, tak żeby go zaintrygować. Udało się. Ulrich idzie w moją stronę. Jego twarz jest nieprzenikniona, jednak nie ma w niej ani grama wrogości. Jeszcze nie wie co go czeka. I dobrze.
Robię dla niego miejsce, nie odrywając oczu od swoich kart. Kątem warg wypuszczam z ust kłąb tytoniowego dymu prosto w jego przystojną twarz. Wampir nie reaguje, tylko sączy pomału i z lubością zamówioną przez siebie, nieco gorzką krew. Kończymy rozgrywkę i znów jeden z krwiopijców tasuje karty. Ulrich podnosi nieco rękę na znak, że się dołącza. I znów gra. Siedzę w kręgu z wampirami i najspokojniej w świecie gram sobie w pokera, popijając słodką krew AB. Scena jak z obrazka.
- Nigdy cię tu jeszcze nie widziałem. Nie jesteś stąd, prawda?- mruczy mi koło ucha ciepły głos. Przekręcam głowę lekko w prawo, w stronę Ulricha.
- Wpadłam na chwilę. Za parę dni wyjeżdżam- mówię, modelując głos tak, by brzmiał jednocześnie kobieco i leniwie, jakbym chciała być gdzieś indziej i rozgrywająca się gra niezmiernie mnie nudziła.
- Gdzie?
- Daleko stąd. Nie lubię zostawać w jednym miejscu zbyt długo. Monotonia mnie zabija.- Obok słyszę ciche prychnięcie.
- Co jak co, ale rutyna daje stałość. A stałość pewność, że nic ci nie grozi.- W odpowiedzi ziewam teatralnie i rzucam na stos przed sobą szóstkę pik.
- Ciągły ruch za to zapewnia niewidzialność. A niewidzialnego nie można złapać. Zniszczyć. Niewidzialny jest nieosiągalny, więc może pozwolić sobie na dużo więcej swobody i radości z niekończącego się życia.
- Ech, co prawda, to prawda. Choć zabawa w pozory też dale wiele frajdy… Ulrich Reinhard-przedstawia się uprzejmie i wyciąga w moją stronę dłoń.
Waham się tylko przez moment. Wyciągam z ust cygaro i odkładam je z kartami na stół. Pomału odwracam się w stronę wampira. Biorę głęboki łyk jego gorzkiego drinka i krzywię się. Potem wstaję i ignorując jego wyciągniętą rękę, mówię uwodzicielsko:
- Miło mi, Ulrichu. Może się przejdziemy? Chciałabym poznać trochę więcej plusów twojego trybu życia. Nigdy nie osiadłam nigdzie na dłużej niż miesiąc. Spróbuj mnie przekonać, to może zabawię tu z rok, może dwa…
Krwiopijcy nie trzeba było dwa razy powtarzać. Z rosnącym rozbawieniem obserwuję jak staje koło mnie i elegancko ofiaruje swoje ramię. Wciąż mam się na baczności. Szary kaptur okrywa moją twarz. Widać spod niego tylko usta, czubek nosa i od czasu do czasu, gdy na to pozwolę, skraj oka. Widocznie to wystarczyło, bo mój towarzysz wydaje się być mną żywo zainteresowany. Może dlatego, że podaję się za nomada, których teraz jest coraz mniej..? A może jestem tak dobra w udawaniu wampira, że jednym słowem mogę owinąć ich sobie wokół palca..? A może on też gra ze mną w jakąś chorą gierkę. Muszę uważać…
Wychodzimy tylnymi drzwiami za barem. Jest już grubo po północy. Noc jest czarna jak smoła, a z nieba leje się blady deszcz. Moja bluza szybko nim przesiąka, ale nie czuję zimna. Jestem teraz na nie obojętna. Idziemy wolno wzdłuż obdartych murów po śliskiej, wilgotnej drodze. On mówi coś o swoich przeżyciach w tym mieście. Śmieje się przyjemnie z jakiejś sytuacji, której był świadkiem. Mówię, że takie życie rzeczywiście jest całkiem ciekawe. Proszę, by opowiedział mi więcej. Z tyłu na pasku spodni obija się mój czarny pistolet. Zerkam wokół siebie dla pewności. Już czas…
Wolnym ruchem sięgam po broń. Niezauważalnie zaciskam na niej palce i sunę pistoletem wzdłuż uda, tak by Ulrich nic nie przyuważył. Biorę głęboki oddech i uśmiecham się wesoło, gdy pijawa zerka na mnie, żywo gestykulując.
Rena, na trzy, nakazuję sobie w myślach. Raz… Dwa… Trzy..!
Odskakuję od mojego paranormalnego towarzysza, celuję dokładnie w serce i naciskam spust. Tłumik łagodzi odgłos wystrzału do cichego kliknięcia. Pocisk gładko wchodzi w nieśmiertelne ciało wampira i wybucha niebieskim płomieniem. Potem następuje głucha cisza. Czekam z wyciągniętym przed siebie na długość ramion pistoletem. Czekam, aż wampirze truchło zwali się na ziemię i stanie się szare, kamienne. Jednak… nic się nie dzieje.
On wciąż stoi i patrzy się na mnie ze zmarszczonym czołem i na wpół otworzonymi ustami. Na jego twarzy maluje się głębokie zdziwienie pomieszane nieoczekiwanie pomieszane z zadowoleniem. Pół na pół. Szybko przeładowuję broń, ale nie naciskam spustu. Ulrich tymczasem robi w moją stronę rozchwiany, nieco sztywny krok.
- Wiedziałem, że kiedyś po mnie przyjdziesz, skarbie. Ty albo ktoś inny z tej waszej cholernej sekty. - charczy, a z jego ust zaczyna wypływać zielonkawa piana.- Znaleźli się łowcy wampirów… I co, zadowolona jesteś? Dałem się złapać, proszę cię bardzo, oto i ja! Wampir w całej swojej pieprzonej okazałości. Kolejny do kolekcji! Mam gdzieś to całe życie! Mam gdzieś ten cholerny świat. No dobij mnie, kochanie!- krzyczy rozkładając szeroko ramiona. W jego głosie nie ma ani krzty gniewu, czy agresji.
Nie trzeba mi dwa razy powtarzać. Strzelam jeszcze trzy razy. Nie patrzę w cel, ale wiem, że kołki nie chybiły. Opuszczam pistolet i wolnym krokiem podchodzę do leżącego na wznak wampira o skamieniałym ciele. Z jego piersi wystaje rząd buchających błękitnym płomieniem pocisków. Zlikwidowałam go…
- Zrobiłam to, co robię za każdym razem, gdy na mojej drodze staje wampir- mruczę do siebie, wkładając dłonie do kieszeni.
Słyszę kroki, ale się nie odwracam. Znam ich właściciela. Obok mnie staje Bert.
- I po krzyku. Jak zawsze całkowicie skuteczni, przybij piątkę!- wystawia wesoło dłoń. Znów jest moim pogodnym kumplem, a nie skupionym, chłodnym partnerem. Kręcę tylko głową.
- Ej, Arena, co jest?
- On się dał zabić. Tak po prostu…- mamroczę.- Wystawił się. A przecież Szczerba ostrzegał, że jest niebezpieczny i nieprzewidywalny. A on się tak zwyczajnie wystawił…
- To i lepiej dla nas. Choć, trzeba t o stąd zabrać.
Pomagam mu zabrać z zaułka martwe ciało zabitego wampira. I choć staram się o tym nie myśleć, wciąż staje mi przed oczami sylwetka Reinharda. Tam, w ciemnościach małej uliczki, gdy celowałam do niego z pistoletu, a on krzyczał i klął na świat, zobaczyłam w nim coś ludzkiego. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego u żadnego wampira. To było jak przebłysk przeszłości. Tej śmiertelnej. I wtedy do mnie dotarło, że przecież każdy krwiopijca, dobry, czy zły był kiedyś człowiekiem. A ludzie też wybierają różne drogi.
Sama już nie wiem. I nie zamierzam się nad tym tak głęboko zastanawiać, bo jeszcze zacznę czuć sentyment do tych wybryków natury. I choć Ulrich wciąż mnie intryguje, mam wiele innych rzeczy do roboty. Martwy i tak nie utnie sobie ze mną przyjacielskiej pogawędki o jego motywach jako przestępcy oraz o tym, co sprawiło, że dał się tak po prostu zabić. Nie mam czasu na filozoficzne gdybania, o tym, co mógłby mi powiedzieć, bo przecież już nie powie. Tak, czy inaczej, trzeba wyczyścić broń i wracać do roboty. Bert już się nie może doczekać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz